Dopóki nie obejrzałam zdjęć, które powstały podczas pierwszej edycji Projektu Piersi, nie do końca wiedziałam dlaczego w ogóle zdecydowałam się go zrealizować.
O co mi chodziło?
Dlaczego postawiłam przed swoim aparatem kobiety z dużym biustem i kobiety z doświadczeniem raka piersi?
Jako kobiecie z przeciętnie większym biustem od większości znanych mi kobiet potrzebowałam projektu zwracającego uwagę na rozmaite wyzwania związane z takim właśnie wyglądem tej części ciała.
Począwszy od wydawania milionów na odpowiednio dobrane biustonosze i wielobarwne wiązanki przekleństw podczas próby zakupu koszuli, która nie rozłaziłaby się na TYM JEDNYM GUZICZKU, przez doświadczenia slutshamingu, seksualizacji wyglądu, fetyszyzowania i tak po prostu – uprzedmiotawiania przez pryzmat dużego biustu.
Wszystkiego tego doświadczyłam sama i okazuje się, że wiele kobiet również.
Pamiętam czas, kiedy tak bardzo nienawidziłam swojego biustu, że życzyłam sobie choroby. Wyobrażałam sobie, jakby to było gdybym go nie miała. Być może dlatego podświadomie chciałam połączyć te dwie grupy kobiet, te dwa, wydawałoby się, skrajne doświadczenia, odczucia związane z biustem.
Dziś szanuję i dbam o swoje piersi. Dziś moja mama zachorowała na raka piersi. Dziś wiem, że wszystkie piersiowe opowieści, których wysłuchałam przez ostatni czas miały przygotować mnie na to, co przede mną w związku z jej chorobą. Dziś wreszcie nauczyłam się wdzięczności. Za te historie, za piersi, za ciało.
Kiedy ogłosiłam nabór do Projektu, zgłosiło się ponad trzydzieści kobiet. Jedynym dodatkowym kryterium było: “jeśli czujesz, że to o Tobie, przyjdź”. Na sesji zdjęciowej pojawiły się trzy kobiety. Każda inna, z inną historią, innymi doświadczeniami, innym ciałem. Co je połączyło? Ogromna moc siostrzeństwa, która wytworzyła się między nami w tym kameralnym kobiecym kręgu. Poprosiłam dziewczyny, żeby podzieliły się ze mną swoimi przemyśleniami odnośnie swojego ciała, ze szczególnym uwzględnieniem biustu.
A na końcu... zrobiłam miejsce również dla swojej osobistej opowieści.
Paula: “Nie jestem naturalnie fotogeniczna, uprzedzam, że na zdjęciach wyjdę jak ziemniak”
“Pokazywanie mojego ciała to duże wyzwanie, co odbieram jako pewne świadectwo tego w jakiej kulturze żyjemy – odcięci od uczuć, ciał, natury jako całości. Nie chcę dłużej powtarzać tych schematów, chcę mieć poczucie, że chwytam za ster swojego życia.
Piersi to naturalna część mnie i nie będę jej ukrywać tylko dlatego, że komuś wydają się sugestywne niezależnie od moich intencji. Jeśli uważasz, że szczuję cycem, to ja odpowiadam, że przyjmuję Twoje krzywe docinki na klatę!”
Weronika: “Najpierw wchodzą moje piersi czy ja?”
“W tak wielu zasłyszanych żartach w życiu to pewnie najpierw one przekraczały próg…
Jasne, pewnie z mniejszymi piersiami nie miałabym tylu problemów z kręgosłupem, trudności w utrzymaniu prawidłowej postawy ciała, byłoby mniej kosztownych wizyt u brafitterek i ograniczeń w kupowaniu ubrań w większości sklepów, bo tak często pojawia się ta irytująca szpara między dwoma guzikami na bluzce.
Droga akceptacji swojego ciała, dostrzeżenia własnego piękna oraz wzmocnienia pewności siebie nie zawsze jest łatwa. Tak wiele czynników i bodźców zewnętrznych potrafi przecież nam utrudniać, m.in. “standardy piękna” społeczeństwa, szczególnie ich obecny zalew w social mediach, zadziwiająca skłonność ludzi do łatwego oceniania innych i rzucania niewybrednych komentarzy czy niekiedy naciski do tego aby dopasować się do reszty.
Warto było przejść przez różne wyzwania we wzajemnym docieraniu się z moimi piersiami, podejmować kroki na drodze samoakceptacji, budować dobre samopoczucie we własnym ciele. Dbam o to, aby widzieć, doceniać, czuć i wierzyć w siebie, swoją siłę, piękno oraz kobiecą energię.
Nieważne czy masz małe, średnie, duże piersi czy inne części ciała, nie ma to większego znaczenia. Życzę tego sobie i innym, aby nie utrudniać sobie życia, śmiało wypinać pierś do przodu i zgodnie z prostą myślą: rano spojrzeć w lustro, zrobić przedziałek na głowie i odpierdolić się od siebie.”
Gosia: “Mama zmarła, gdy miałam 9 lat. Miała raka piersi. Babcia też.”
Gdy okazało się, że jestem nosicielką genu BRCA1, który zwiększa ryzyko mojej zachorowalności niemal do pewności, podjęłam decyzję o operacji. Profilaktyczna mastektomia to wciąż trudny temat. Mało kto to rozumie. Spotkałam się z pobłażliwymi spojrzeniami i mruczanym pod nosem “fanaberia” i “moda na Angelinę”. Szczerze mówiąc, nie bolało. Z ignorancją ciężko się bić na argumenty. Gorzej, gdy w ten sposób komentowali lekarze.
Najtrudniejsze w podjęciu decyzji o operacji było polubienie pewnego rodzaju ciała obcego w moim własnym. Do tego ból, niepewność, lęk. Trudno to oswoić. Po operacji przeżywałam trudne chwile, nie będę ukrywać, że to przyszło łatwo. Kiedy widzisz sino-bordowe rany na piersiach, masz prawo wpaść w panikę. Wciąż jestem w procesie lubienia się na nowo. Piersi mnie nie określają. Są teraz inne, wypełnione implantami. Czuję je inaczej.
Wojciech Eichelberger powiedział, że współczuje kobietom, bo ciało współczesnej kobiety ugina się pod kolosalną kulturową i marketingową presją. To prawda. Instagramowa mistyfikacja i kult piękna zbudowany jest z filtrów i nakładek. A my potrzebujemy miłości wobec siebie. Akceptacji procesu starzenia, choroby, braku symetrii ciała, obwisłych piersi po karmieniu.
Czy wstydzę się pokazać nagie piersi? Nie. Przecież to moje ciało. Tak, jestem 40+. Tak, moje ciało nie ma już jędrnej skóry. Piersi nie są idealne, mają wgłębienia i blizny. Niech mają. Optymalna forma ciała trwa krótko więc cieszę się każdą jego formą. I czuję wdzięczność, że mogę to robić."
Marta: “Deformacja. Zwyrodnienie. Tak chirurg plastyczny nazwał kształt i wygląd moich piersi podczas konsultacji”
Lekarka powiedziała: “w tego typu przypadkach operacja polega na zmniejszeniu piersi, zmianie ich kształtu, też brodawek. Przy tego typu zwyrodnieniach i tak ma Pani nikłe szanse na laktację więc ryzyko operacji jest właściwie zerowe.” W ten sposób dowiedziałam się, że być może nigdy nie będę mogła karmić piersią. Chociaż właściwie nigdy nie chciałam mieć dzieci, poczułam jakbym straciła coś ważnego
Przez całe swoje nastoletnie życie czułam, że z moimi piersiami jest coś nie tak. Bo wyglądają inaczej niż wszystkie. Bo wiszą i są duże. Za duże. Kiedy miałam dwadzieścia lat i byłam po kolejnym epizodzie katorżniczej diety wybrałam się do pewnej pseudobrafitterki z prośbą o dobranie stanika, bo przez dietę zmalał mi biust. Kiedy przymierzałam jeden z modeli, wtargnęła do przymierzalni i spojrzawszy na moje piersi krzyknęła: “Dziewczyno! Coś ty sobie zrobiła!”
Przez wiele lat praktycznie nie zdejmowałam staników. No bo piersi muszą być sterczące, co nie? Miałam przez to kolosalny syndrom oszusta. Czułam, że pokazując piersi w staniku, tak jakby były NORMALNE, jak kanon piękna przykazał, oszukuję, zwłaszcza w sytuacji intymnej, bo przecież kiedy ten stanik zdejmę one będą wyglądały zupełnie inaczej. Kiedy ktokolwiek mówił mi, że podobają mu się moje nagie piersi, nigdy nie wierzyłam. Jak mogłyby się komuś naprawdę podobać?
Pamiętam, jaki przeżyłam szok, kiedy na którymś z kalendarzy zobaczyłam nagie zdjęcie Marii Peszek. Ona też ma takie piersi jak ja. Byłam w szoku – myślałam, że jestem jedyna. A ona, nie dość, że jest zajebista, to jeszcze pokazuje je całemu światu. I jest z tym okej. To był chyba ten moment, w którym ruszył pierwszy kamyczek zmiany, ruszył proces akceptowania ich wyglądu.
Dziś jestem w miejscu, w którym pokazuję w Internecie zdjęcia swoich piersi i przez 90% czasu chodzę bez stanika.
Dziś jestem w miejscu, w którym mając możliwość zoperowania swoich piersi – nie chcę ich zmieniać. Bo są moje. Są częścią mnie. I są okej.
Gdy opublikowałam tę historię na swoim instagramie, odezwała się do mnie masa dziewczyn, które pisały: “TEŻ MAM TAKIE! dziękuję, że je pokazałaś!”.
Na własnej skórze poczułam, jaką moc ma autentyczność.
Jaką moc ma dzielenie się swoją historią. Jak łączy, jak koi, jak otula w poczuciu wspólnoty, bliskości.
Dziękuję, że jesteście Siostry. Pamiętajcie - nigdy nie jesteście same.